wtorek, 16 czerwca 2009

Turcja: 04-14.06.2009

dzień 1

Wyjazd z Katowic o 7 rano (dobrze, że nie mieszkam np. w Białymstoku). Wszystko idzie dobrze aż do ... Cieszyna. Zostajemy zawróceni z granicy z powodu lekko pękniętej szyby. Naprawa trwa do 12 i chyba wszystkich kosztuje nieco czasu i nerwów.

Dalej już bez większych przeszkód mijamy kolejne granice, ale i tak do hotelu docieramy dopiero po północy. Po drodze jak zwykle obserwuję zmieniające się krajobrazy, malowniczo górzystą i pochmurną Słowację, zielone i równinne aż do monotonii Węgry...



dzień 2

Dopiero rano można podziwiać malownicze położenie hotelu, tuż nad Dunajem (wprawdzie niezupełnie modrym, ale nie wymagajmy zbyt wiele). Starcza jeszcze czasu na spacer po miasteczku Sremski Karlovci - i ruszamy w kierunku Belgradu.

Tu, na skutek przepisów regulujących podróż autokarem mamy 9 godzin przerwy. Część tego czasu spędzamy spacerując po handlowym deptaku, część na zwiedzaniu rozłożonej na wzgórzu twierdzy, część na wypoczynku w parku... ale i tak jest go zbyt wiele. Szczególnie że czeka na nas przecież Turcja. Nocą jedziemy przez Serbię, Bułgarię rano docieramy do tureckich granic.


dzień 3

Meczet w Edirne - pierwszy jaki możemy zwiedzić i jednocześnie jeden z najpiękniejszych. Trzeba tylko pamiętać o zabraniu ze sobą chusty do zakrycia włosów, no i oczywiście zdjęciu butów. Przy meczecie dość skromne muzeum, a na jego dziedzińcu przechadza się kolorowy paw.

Wieczorem docieramy do Gelibolu, miasteczka nad cieśniną Dardanele. Po kolacji starcza jeszcze czasu na spacer po ulicami miasta i wzdłuż plaży. Wreszcie mogę poczuć się jak na prawdziwych wakacjach.





dzień 4

Rano przeprawa przez Dardanele - i jesteśmy w Azji.

Troja - wiele osób czuło się rozczarowanych, podobno to nic specjalnego... A gdzie tam. Ruiny są bardzo ładnie położone na wzgórzu, trasa zwiedzana dobrze oznaczona, poszczególne ekspozycje wyczerpująco opisane. Malowniczo wyglądające purpurowe maki wciskające się między kamienie dodają romantycznego uroku. Jedynie koń uznawany za największą atrakcję wydał mi się jakby z innej bajki. No, ale jeśli ktoś spodziewał się bardziej Hollywoodu niż historii, rzeczywiście jedynie koniem mógł być usatysfakcjonowany.

Koń jaki jest, każdy widzi.




Asklepiejon, czyli dolne miasto Pergamonu. Dość dobrze zachowane ruiny teatru, kolumnada. Tylko lecznicze podobno kiedyś źródło teraz jest bajorkiem w którym dobrze czują się tylko żaby.







dzień 5

Bardzo wypełniony.

Najpierw Maryemana - miejsce gdzie ostatnie lata życia spędziła Matka Boska. Miejsce to zostało odnalezione dopiero w XIX wieku, na podstawie objawień niemieckiej zakonnicy Katarzyny Emmerich. Na ile to prawda, na ile legenda - nie wiem, ale miejsce naprawdę jest urocze. Oczywiście byłoby jeszcze piękniejsze bez zatłoczonego autokarami parkingu, tłumu turystów i straganów z pamiątkami, ale ponieważ zakątek jest dość niewielki, a znajduje się w programie większości wycieczek tłumom nie ma się co dziwić. Zresztą sama też przyczyniłam się do tego zatłoczenia.




Efez - ogromne, bardzo dobrze zachowane ruiny miasta. Jak dla mnie, na zwiedzanie mieliśmy nieco zbyt mało czasu, z chęcią pospacerowałabym tu dłużej, ale rozumiem że nie każdy jest fanem "kamulców".







Chyba łatwo się domyślić co to ;-)

Biblioteka Celsusa


Starożytne ruiny w budowie ;-)

Widok z dołu amfiteatru...

i już z góry...


Selczuk - znów ruiny, tym razem bazyliki Świętego Jana, z symbolicznym grobem Ewangelisty. Chyba rzeczywiście za dużo tych ruin, wszystkie zaczynają już powoli wyglądać tak samo.







Dziedziniec meczetu Isa Bey.


dzień 6

Dzień przeznaczony na wypoczynek nad morzem Egejskim, ale że leżenie cały dzień plackiem na plaży nie bardzo nam się uśmiecha zapisujemy się na rejs stateczkiem (koszt: 15Euro, z lunchem). Rejs jest typowo relaksacyjny, ponad pięć godzin pływamy wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się co jakiś czas na kąpiel. Oczywiście korzystam zarówno z kąpieli morskich, jak i słonecznych, co kończy się lekkimi na szczęście poparzeniami. Mogę się jedynie pocieszać, że czerwień opalenizny z czasem zbrązowieje.



Po południu starcza jeszcze czasu na spacer po plaży. Jest wprawdzie niezbyt wielka i dość zatłoczona (do nadbałtyckich plaż jej daleko), ale piaszczysta, więc całkiem przyjemnie się jej skrajem spaceruje. Odwiedzamy też centrum Didim, z niezliczonymi kawiarniami, dyskotekami, sklepami jubilerskimi, straganami z pamiątkami... Ciągłe nawoływania i zachęcania do zakupu przez krótki czas mogą nawet bawić, ale raczej nie chciałabym tu przyjechać na dłuższy pobyt.


Tyle zostało z monumentalnej świątyni Apollina w Didim.


dzień 7

Pammukale. Akurat na ten cud natury nie nastawiałam się za bardzo, nasłuchawszy się wcześniej o tym, że ładnie wygląda tylko na zdjęciach. Pewnie dlatego byłam dość przyjemnie zaskoczona. Może wapienne tarasy są dużo mniejsze niż kilkadziesiąt czy kilkanaście lat temu, ale brodzenie w przejrzystej, ciepłej wodzie ciągle jest sporą frajdą. Basen Kleopatry, choć nie zdecydowałam się na kąpiel (dodatkowe 20L!) też przeuroczy, z zatopionymi w błękitnej wodzie fragmentami kolumn.

Przede wszystkim ciekawe jest jednak to, że relaksacyjny spacer po tarasach przeplatamy zwiedzaniem ruin Hierapolis z rozległą nekropolią (czyli znów moje ulubione kamulce).

Te tajemniczo wyglądające budynki to oczywiście groby. A fachowo mówiąc - tolosy.




Podobno mieściło się tu aż 10-12 tysięcy widzów.









dzień 8

Przejazd do Stambułu. I w zasadzie to koniec programu na dziś, jako że droga zajmuje niemal cały dzień. Jedyną dłuższą przerwę robimy w sklepie z ceramiką w miejscowości Kutahya. Oczywiście daję się skusić na zakup niewielkiej, kolorowej szkatułki.

Przy wjeździe do Stambułu niesamowite wrażenie robi też... korek na moście łączącym azjatycką i europejską część miasta. Po kilka pasów ruchu w każdą stronę, wszystkie zatłoczone, i niemal każdy usiłuje swój pas zmienić na inny, rzekomo szybszy. A między tym wszystkim sprzedawcy wody, obwarzanków i bukietów róż.

dzień 9

Istanbul. Tu trzeba by spędzić co najmniej parę dni, ten jeden który mamy do dyspozycji starcza chyba jedynie, żeby przekonać się jak wiele jeszcze jest do zobaczenia.

Najpierw Błękitny Meczet. Może nie powinnam się przyznawać, ale puste w porównaniu do chrześcijańskich kościołów wnętrza meczetów nie robią na mnie zbyt wielkiego wrażenia, wydają się do siebie za bardzo podobne. Owszem, doceniam urok odmienności, bogate mozaiki i witraże, przestrzeń, ale czegoś mi jednak brak. W "naszych" kościołach wszystkie rzeźby, freski, witraże coś sobą przedstawiają, symbolizują, opowiadają jakieś historie. Islamskich symboli, nawet jeśli są, nie potrafię niestety odczytać, zostają tylko kolorowym ornamentem, którym można się zachwycić, ale który na dłużej nie przykuwa uwagi.





Kolejny przystanek - Hagia Sophia. Ogromna budowla na przestrzeni wieków używana była nie zarówno jako chrześcijańska świątynia, jak i jako meczet. Teraz, zmieniona w muzeum w interesujący sposób łączy w sobie dwie stylistyki - pozostałości bizantyjskich malowideł i mozaik obok drewnianych islamskich medalionów, muzułmańskie żyrandole pod chrześcijańskimi kopułami, mihrab w miejscu ołtarza...


Pałac Sułtański Topkapi - pawilony rozłożone w zielonych ogrodach, fontanny, mozaiki i widok na Bosfor. Znów jak dla mnie nieco zbyt mało czasu na dokładne obejrzenie zbiorów zgromadzonych w skarbcu, na niespieszne robienie zdjęć, na przyglądanie się turystom.




Rejs po Bosforze. Tu już czasu na przyglądanie się miastu i robienie zdjęć starcza z nawiązką. Co parę minut wydaje się, że mijamy coraz to piękniejsze budynki, coraz bardziej malownicze wzgórza, podziwiamy coraz ciekawszą panoramę.








Wielki Bazar - polecam, ale raczej w małej dawce. Tyle, żeby wystarczyło na zachwycenie się kolorami, bogactwem towarów, nawoływaniami sprzedawców. Po dłuższej chwili wszystko staje się męczące, na każdym straganie oferowane jest właściwie to samo, a jeśli jeszcze ktoś nie znosi się targować (czyli na ten przykład ja) to już naprawdę nie ma tam czego szukać. Ale zajrzeć i przespacerować się alejkami na pewno warto.


dzień 10

To już w zasadzie koniec, około 10 wyruszamy w długą drogę do domu.

dzień 11

Powrót wieczorem - po około 34 godzinach w autokarze. Dobrze, że tak przyjemnie śpi mi się podczas jazdy :-)


Jeszcze parę wrażeń, w kolejności zupełnie dowolnej...

Koty i psy

Przede wszystkim sporo tu kotów. Wylegują się na skwerkach między ruchliwymi ulicami w Stambule, na parkowych ławkach, w cieniu starożytnych kolumn i drzewek figowych. Niektóre zadbane i lśniące, inne obszarpane, ale żadne nie wyglądają na nieszczęśliwe. Przeciwnie, sprawiają wrażenie gospodarzy terenu, z lekką ironią spoglądając na przepychających się wkoło turystów.

Psy widać, że gorzej znoszą upały. Zazwyczaj leżą wyciągnięte w głębokim cieniu i sprawiają niepokojąco martwe wrażenie. Ale bez obaw, martwe bynajmniej nie są, sprawdzono :-).





Bociany

Do tej pory bocian był dla mnie niemal symbolem Polski, a przecież nigdy i nigdzie nie widziałam ich tyle, co w Turcji. Ciepły klimat, ładne widoki, wygodne szczyty kolumn na których można zakładać gniazda - może nie ma się co dziwić, że wolą południowe rejony.

Bocianie gniazdo na szczycie kolumny to wcale nie taki rzadki widok.

Latawce

Dawno nie widziałam puszczanych latawców, u nas to już chyba niestety zapomniana rozrywka. A w Turcji, w Izmirze, w parku wzdłuż portu, w niedzielne popołudnie rozkładają się dziesiątki rodzin. Siedzą na ławeczkach i kocach, puszczają latawce. Mało jest dla mnie bardziej radosnych, i jednocześnie nostalgicznych widoków niż kolorowe latawce na błękitnym niebie.

Tureckie flagi

Turcy mają hopla na punkcie flag. Są wszędzie. Na urzędach i zwyczajnych budynkach, zatknięte na ogromnych masztach na szczytach wzgórz, na każdym stateczku stojącym w porcie. Dla mnie dość dziwne, ale nie miałabym nic przeciwko temu, żeby i u nas więcej flag było widać (oczywiście polskich, nie tureckich ;-)



Flagi klubowe

To jeszcze dziwniejsze, niż wszechobecność flag państwowych. Ogromne, biało-czarne flagi aktualnego mistrza Turcji, czyli Beşiktaşu Stambuł zwieszają się z bloków, powiewają nad ulicami, tworzą zadaszenia straganów. Najbardziej widoczne jest to w Stambule, ale i w Gelibolu byłam świadkiem jak straż pożarna zatamowała ruch uliczny, bo trzeba było odwinąć splątaną przez wiatr klubową flagę.



Jedzenie

To, czym Turcy karmią turystów pewnie zależy od standardu wycieczki, my żywiliśmy się w dość przeciętnych hotelach, ale jedzenie jak dla mnie było wyśmienite. Po pierwsze, bakłażany. Po drugie i trzecie - też bakłażany. Jadłam je codziennie i wcale mi się nie znudziły. Grillowane i zapiekane, z pomidorami, cukinią, papryką, sosami albo po prostu duszone w oliwie. Do tego surówki z ogórków i bardzo aromatycznych pomidorów. Słonawy kozi ser. Oliwki na różne sposoby. Soczewica. Papryki - choć tu trzeba uważać, niektóre są tak ostre, że nie można ich przełknąć. Bardzo dobra herbata, którą nalewa się z dużych termosów - z jednego kranika esencję wg uznania, z drugiego wodę.

Słodycze

Słodycze są przede wszystkim bardzo słodkie. Chałwa (chyba najlepsza pistacjowa). Lokum - turecki specjał o galaretowatej konsystencji, obsypany cukrem pudrem, często z orzeszkami w środku. Orzeszki zatapiane w karmelowej masie. Generalnie prawie wszystko, włącznie z ciastami jest nasączane miodem, syropami, lepkie i słodkie do mdłości. Wbrew pozorom, w małych dawkach - bardzo dobre.

Waluta - liry i kurusze

Monety występują w wersji nowszej (od 2009 roku) i starszej, choć to ma znaczenie raczej tylko dla kolekcjonerów. Na każdym nominale oczywiście Ataturk. Za jedno Euro dostaniemy około 2 - 2,16 Lira. Kantory występują dość rzadko (przynajmniej tak było na trasie naszej wycieczki), ale walutę wymieniać można na poczcie (pewnie i korzystnie) albo u jubilerów. W wielu sklepach, szczególnie nastawionych na turystów bez problemu zapłacimy też w Euro.

Pogoda

Przed wyjazdem sprawdziłam sobie przeciętne temperatury dla połowy czerwca nad morzem Egejskim. Miało być około 25-28 stopni. Było lekko licząc z 10 stopni więcej. Uwielbiam taką pogodę, niepotrzebnie tylko dźwigałam część ciuchów. Spokojnie mogłam darować sobie wszystkie długie spodnie.

Handel

Jak wygląda turecki handel każdy chyba mniej więcej sobie wyobraża. Należy się mocno targować, szczególnie na bazarach. Jeśli ktoś lubi sobie w spokoju pooglądać, wybrać i zapłacić - nie będzie tu szczęśliwy. Za to miłośnicy specjalnych okazji i troskliwego traktowania powinni być wniebowzięci. Najmniejsze zwrócenie uwagi na jakąś pamiątkę przywołuje handlarza, który cudownie odgadnąwszy kraj naszego pochodzenia błyskawicznie nawiązuje rozmowę i usiłuje się zaprzyjaźnić. Praktycznie wszyscy potrafią też błysnąć znajomością polskich słów. Jeśli potraktować to jako lokalny koloryt jest OK, ale poważniejszych zakupów nie umiałabym tu zrobić.

Proszę się przyjrzeć szyldom :-)



Kemal Mustafa Ataturk

Bohater wojenny, ukochany wódz i ojciec narodu. Zmarł w 1938 roku, ale do dziś spogląda na swój kraj z niezliczonych pomników, plakatów, obrazów i flag. Pierwsze skojarzenia miałam jednoznaczne i dość negatywne, ale historia Mustafy Kemala jest tak niezwykła, że teraz bardziej rozumiem trwające wciąż uwielbienie Turków. Ten człowiek zmienił cały kraj. Zmienił alfabet, język i kalendarz. Wprowadził nazwiska. Zapoczątkował nadanie większych praw kobietom. Ograniczył wpływy islamu na rzecz europeizacji kraju. Ustanowił cywilny kodeks karny, zastępujący prawo religijne. Niesamowite jest, jak wielkie musiał mieć poparcie ludzi, by podporządkowali się tak radykalnym zmianom. Przyznam, że postać Ataturka, choć jest niejednoznaczna, wcale nie tak kryształowa jak chcieliby ją widzieć jego rodacy, to jednak mnie fascynuje.